Dołączył: 03 Lut 2010
Posty: 130
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Modlin Twierdza
|
|
Zaczęłam to pisać kilka miesięcy temu. Ostatnio zanalazłam w najczarniejszych zakamarkach mojego koputera i pokazałam koleżance. Jej się się spodobało.
Historię wymyśliłam w nocy, jak nie mogłam zasnąć i następnego ranka od razu ją zapisałam.
Nawet nie ma tytułu
Chłodny poranny wiatr owiewał moją twarz skierowaną ku wschodzącym słońcu. Dreszcz spowodowany chłodnym powietrzem przeszył moje ciało równomiernie niczym stado maleńkich mrówek. Czarna sukienka powiewała na wietrze w rytm niesłyszalnej piosenki.
Stałam na peronie kolejowym. Sama na starym peronie. Przypadkowi ludzie spieszący się do pracy mijali mnie nie zwracając na mnie uwagi. Byli zajęci swoimi własnymi sprawami, które dręczą głowy zwykłych ludzi od zarania dziejów. Codzienna monotonia wryła im się w zwyczaj i nie potrafili skupić się na niczym innym, niż na czubku własnego nosa.
Nieopodal przy kasie ustawiała się coraz większa kolejka. Stawali w niej ludzie o różnych zainteresowaniach, stylach, a nawet innym pochodzeniu. Była tam między innymi moja ciocia. Kobieta przy kości, w farbowanych na ciemny brąz włosach i sukience w fioletowe kwiaty. Stała tam, aby wykonać za mnie czynność, którą z łatwością potrafiłabym załatwić. Ale do niej docierają żadne wymówki. Nie chciała słyszeć o tym, że nie mam zamiaru tam jechać. „Po prostu tak ma być i już” – dokładnie tak ujęła to w swoich słowach. Odwróciła się do mnie i uśmiechnęła lekko w moją stronę. Nie odwzajemniłam tego gestu. Nie uśmiechałam się od roku. Nie miałam zamiaru po tym wszystkim, co się wydarzyło…
Na peron właśnie wjechał pociąg z numerem dwadzieścia pięć. Stanął dokładnie w taki sposób, że drzwi do wagonu znalazły się centralnie przede mną. Część ludzi wsiadła od razu, gdy tylko się zatrzymał. To była kolejna dziwna cecha u obcych ludzi. Pośpiech. Po co ten pośpiech? Dokładnie to samo zdanie wypowiedziała tego dnia moja mama. To było ostatnie zdanie w jej życiu.
- Proszę, to twój bilet wróbelku. Znajdź sobie jakieś wygodne miejsce. – usłyszałam za plecami.
Gdy się odwróciłam ujrzałam moją ciocię chowającą portfel do swojej białej torebki. Wyglądała trochę śmiesznie próbując zapiąć zamek torby nie zsuwając jej z ramienia.
- Muszę to robić? – zapytałam, choć wiedziałam, że moje prośby zostały wysłuchane i dosłownie zignorowane.
- Skarbie, musisz wypocząć. W mieście nie ma takiego świeżego powietrza. Zaczynają się wakacje i miło by było, gdybyś spędziła je w jakimś spokojnym miejscu. – powiedziała tłumacząc swoją decyzję, jakbym była pięcioletnim dzieckiem.
Doskonale wiedziałam, że moje błagania nie zdadzą już egzaminu. W domu prosiłam i klęczałam na kolana, abym nie musiała tam jechać. Ale poprosić ciocię o cokolwiek, to jakby powiedzieć kotu, żeby szczekał. Można próbować, ale nigdy nie zrozumie, o co chodzi.
- Tylko ubieraj się ciepło. Zwłaszcza wieczorami. Tam są wyjątkowo chłodne. I kładź się wcześnie spać, żeby nie robić kłopotu pani Zawadzkiej. – tego nie musiała mi powtarzać. Codziennie kładę się spać jeszcze prze dwudziestą. Nie lubię siedzieć do późna. Od roku.
- Dobrze, rozumiem. – pokiwałam głową na znak, że docierają do mnie wszystkie informacje, jakie próbuje mi dostarczyć.
- I zadzwoń, jak tylko dojedziesz na miejsce. Żebym wiedziała, że nic ci nie jest. – poprosiła z błagalnym spojrzeniem.
Nikt nie mógł się oprzeć jej oczom. Gdy tylko spojrzała na kogoś spod wachlarza tych długich i grubych rzęs, nie było szans, ten ktoś zgadzał się na wszystko, o co tylko poprosiła. Nawet, gdyby namawiała go wtedy do zabójstwa.
- Wzięłam komórkę. – oznajmiłam grzecznie nie chcąc przedłużać pożegnania.
Nie lubię rozstań. Zbyt boleśnie przypominają mi o tym, że z rodzicami nie zdążyłam się pożegnać. Nie zdążyłam im nawet powiedzieć krótkiego „do widzenia”. Zbyt szybko stało się to, co się stało.
- To już idź i zajmij sobie jakieś dobre miejsce. – ponagliła mnie i pomogła wnieść walizkę do pociągu.
Widziałam ja jeszcze przez ułamek sekundy kątem oka. Machała w moją stronę, choć nie mogła mnie zobaczyć przez przyciemniane szyby. Wydawało mi się to niedorzeczne, więc nawet nie próbowałam sprawdzać, czy jednak mnie widzi.
Szłam długim korytarzem wzdłuż wagonu, aż w końcu udało mi się znaleźć całkiem pusty przedział. Położyłam walizkę na półce, co nie przysporzyło mi żadnego trudu, i usiadłam w fotelu pod oknem. Podwinęłam nogi na siedzenie ściągając wcześniej ze stóp czarne balerinki.
Zastanawiałam się, co ja właściwie tam robiłam. Przecież miałam szykować się na wakacje w Alpach. Miałam kupić sobie narty… Tyle niepotrzebnych myśli krzątało mi się wtedy po głowie. Nie mogłam uwierzyć w to, że w ciągu roku tak drastycznie zmieniło się moje rozumowanie. Zmianie uległy moje upodobania, styl i zachowanie. Nie jestem tą samą osobą, która jechała wtedy tamtym samochodem.
A wszystko działo się tak szybko. Wraz z rodzicami jechaliśmy właśnie do cioci Anieli. Droga była niesamowicie zamglona, a na niebie malowało się tysiące gwiazd. Jazda mijała nam jak zwykle. Tata narzekał, że nie dojedziemy przed północą, a mama przestrzegała go, aby nie jechał z taką prędkością. Było jak zazwyczaj, Tata zawsze jeździł szybko i nigdy nie spowodował żadnego najmniejszego wypadku…
Gdyby nie ta mgła…
Pamiętam doskonale huk przeszywający moje uszy. Dźwięk tłuczonego szkła był dopiero początkiem kilkusekundowego koszmaru. Coś przebiło przednią szybę i dotarło aż do mnie raniąc mnie w ramię. Uderzenie samochodu było zbyt silne, aby pasy mogły coś wskórać. Poduszki powietrzne się nie otworzyły…
Przednie siedzenie przygniotło mi nogi, których w ogóle nie czułam. Ból karku rozdzierał moje ciało tak mocno, że tego szczegółu nie zauważyłam. Otworzyłam drzwi samochodu i wyturlałam się na zewnątrz. Wszędzie było pełno dymu i szkła. W tamtej chwili myślałam tylko o rodzicach. Czy nic im się nie stało. Chciałam wstać, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Upadłam na asfalt plamiąc go na czerwono. Przeraziłam się widząc ten kolor również na moich rękach i ubraniu. Zakręciło mi się w głowie.
Zemdlałam…
Obudziłam się dopiero po dwóch miesiącach w szpitalu. Miałam poważnie uszkodzony kręgosłup i złamane obie nogi. Lekarze mówili, że to cud, że przeżyłam.
Nie nazwałabym tego cudem…
Ale przekleństwem…
Rodzice nie przeżyli. Nikt nie chciał mi powiedzieć, co dokładnie się stało. Mówili, żebym o tym nie myślała. Chcieli, abym doszła do zdrowia. Do tego fizycznego jak najbardziej, ale psychiczny uszczerbek na zdrowiu zostanie na zawsze.
Przerażający krzyk, pisk opon i dźwięk tłuczonej szyby śni mi się każdej nocy. Strach z tamtej nocy ogarnia moje ciało każdego dnia. Gdy słyszę nadjeżdżający samochód zatrzymuję się i czekam, aż odjedzie. Gdy słyszę ryk silnika przed oczami pokazuje mi się wizja tamtej nocy.
Najbardziej tęsknie za rodzicami. Jeszcze długo nie mogłam przywyknąć do myśli, że już nigdy ich nie zobaczę. W domu cioci Anieli zawsze mnóstwo naszych zdjęć. Na ścianach, w albumach, na tablicy korkowej, na lodówce. Zastąpiła je obrazami, książkami, przepisami i magnesami jeszcze przed moim przyjazdem.
Ciocia jest moją jedyną rodziną. Mam jeszcze wujka, ale on mieszka w Wielkiej Brytanii. Ma wielką willę z basenem i modelkę za żonę. Nie zdziwiłabym się, gdyby w ogóle nie wiedział o śmierci brata. Nie było go na pogrzebie.
Pogrzeb… To był smutny dzień. Deszcz padał cały czas, a wiatr wiał tak mocno, że ciocia musiała obiema rękami przytrzymywać swój czarny kapelusz. Było zimno, ale nie chciałam założyć niczego cieplejszego. Miałam na sobie czarną satynową sukienkę bez rękawów. We włosach wpiętą miałam spinkę w postaci trzech malutkich czarnych różyczek. Na twarzy zero makijażu, choć mama już od roku pozwalała mi się malować. Żadnego łańcuszka, żadnej bransoletki, żadnych kolczyków. Wszystkie wydawały mi się zbyt radosne. Niosły ze sobą zbyt wiele miłych wspomnień.
Tego dnia nie nocowałam już w domu. Ani u cioci Anieli. Znalazłam się w szpitalu. Po powrocie do mieszkania w celu zabrania ostatnich kartonów poszłam do łazienki, a drzwi zamknęłam na klucz. Wszystkie moje ruchy były impulsywne. Jakbym już kiedyś to robiła. Podeszłam do lustra, a z szafki wyciągnęłam pudełko środków nasennych. Wzięłam w garść całą jego zawartość i popiłam wodą z kranu. Nic nie poczułam. Sądziłam, że się nie udało. Z tego wszystkiego nie rozumowałam zbyt dobrze, więc nawet nie zrozumiałam, że trzeba trochę zaczekać. Wzięłam do ręki żyletkę i podniosłam ją na wysokość oczu, aby dobrze się jej przyjrzeć. Następnie przyłożyłam ją do nadgarstka. Nie wiedziałam, jak to się robi. Wiele razy o tym słyszałam, ale nigdy tego nie robiłam. Pierwsze ukłucie było bolesne, lecz krew nie pojawiła się ani na ręce, ani na żyletce. Zacisnęłam z bólu szczękę i spróbowałam jeszcze raz. Tym razem pojawiła się spora rana pokazująca mnóstwo czerwonego płynu. Zaraz potem obraz przed oczami zamazał mi się i uderzyłam głową o wannę. Straciłam przytomność. Obudziłam się dopiero w szpitalu pod kroplówką. Wszyscy dziwnie na mnie patrzyli. Jakbym była nową atrakcją turystyczną. Nie miałam zamiaru zwierzać się żadnemu psychologowi. Gdy tylko doszłam do zdrowia fizycznego, zamknęli mnie w szpitalu psychiatrycznym. Tam było jeszcze gorzej. Pytali, czy wiem, co się stało, czy dobrze się czuję, czy potrzebuję pomocy, dlaczego to zrobiłam, czy to oznaka tęsknoty za rodzicami… Pomyślałam, że pozmyślam najbardziej taktowne odpowiedzi, żeby mnie wypuścili. Miałam wrażenie, że jak zostanę jeszcze trochę dłużej, to zwariuję jeszcze bardziej.
Starałam się. Bardzo się starałam. Na początku nawet nieźle mi to wychodziło. Po przyjeździe starałam się udzielać towarzysko. Niestety z nikim nie mogłam znaleźć wspólnego języka. Nie mogłam się z nikim dogadać. Wszystko zaczęło się psuć. Było coraz gorzej. Źle sypiałam, nie chciałam jeść, a gdy ciocia groziła mi psychiatrykiem zamykałam się w pokoju, zastawiałam drzwi komodą i siedziałam po kilka godzin, dopóki nie odwołała swoich słów.
Zamknęłam się w sobie. Nie chciałam odpowiadać na niczyje pytania. Nie chciałam o niczym opowiadać, niczego przeżywać jeszcze raz. W ten sposób oddaliłam się od świata. Nie potrafiłam się otworzyć, pokazać, co czuję. Nie po tym wszystkim…
Wstałam z miejsca i spojrzałam w okno. Pociąg poruszał się ze stałą prędkością od dwóch godzin. Przede mną były jeszcze trzy godziny jazdy, czego nie wyobrażałam sobie jako siedzenie bez ruchu. Wyszłam z przedziału. Może nie powinnam wychodzić, gdy walizka została bez żadnej kontroli, ale nie miałam innego wyjścia. Weszłam do toalety, która była dość niedaleko od mojego przedziału. Stanęłam przed umywalką i spojrzałam w lustro na ścianie. Moim oczom pokazał się zupełnie obca mi osoba. Cienkie blond włosy związane lekko czarną wstążką, smutna twarz z podkrążonymi niebieskimi oczami… Drobna dziewczyna stała po drugiej stronie lustra i przyglądała mi się uważnie. Nie tylko z zachowania nie przypominałam dawnej „ja”. Kiedyś bardzo dbałam o wygląd. Chciałam być ładna. Tera mi to obojętne.
Na miejsce dojechałam o przewidzianej na początku porze. Wyszłam na zatłoczony peron i usiadłam na wolnej ławce, Mój bagaż z pewnością mi nie przeszkadzał. Mała szara walizka, w której były tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrania, książki i aparat fotograficzny. A właściwie lustrzanka cyfrowa, którą tata podarował mi w prezencie urodzinowym. Kiedyś za nią nie szalałam, ale od jakiegoś czasu w ogóle się z nią nie rozstaję. Zdjęcia robię na okrągło. Chwytam chwile mojego życia i zachowuję je przy sobie. Na wywołanie moich zdjęć ciocia wydała już niezłą sumę pieniędzy, ale nie narzeka, odkąd zrozumiała, że chociaż to pozwala mi zapomnieć. I rzeczywiście nie myli się. Zdjęcia robię po to, aby zatrzymać dany moment, a skupiam na tym całą swoją uwagę, dzięki czemu zapominam na chwilę o otaczającym mnie świecie.
Nawet nie zauważyłam, gdy peron opustoszał. Ostatni ludzie schodzili po schodkach w stronę swoich samochodów.
Doszłam do wniosku, że nikt po mnie nie przyjechał. Fajnie. Wystawili mnie ludzie, których nawet nie znałam. Pani Maja Zawadzka była przyjaciółką z dzieciństwa cioci Anieli. Mieszka na wsi ze swoim mężem. Mają syna, który dostał się na studia w Warszawie i wyprowadził się do miasta. Dlatego zwolnił się jego pokój, a że wszem i wobec uznano mnie za wariatkę, kazano mi pojechać tam „wypocząć”. Jakoś nie widziałam tych dwóch miesięcy spędzonych wraz z tymi obcymi mi ludźmi na jakimś krańcu kraju. Przeczuwałam, że to będą najkrótsze wakacje w moim życiu i szybko dobiegną końca.
Siedziałam na ławce. Moje włosy podwiewał lekki wietrzyk, który muskał mi twarz. Patrzyłam w dal zastanawiając się, co może się kryć za rozciągającą się za torami ścianą lasu. Na pewno gdzieś tam byli ludzie. Zwykli ludzie, bez żadnych trosk i zmartwień, którzy żyją dniem i nie przeraża ich codzienność. Ludzie szczęśliwi. To określenie nie było mi dobrze znane. Przynajmniej od roku nie można było użyć go wraz z moim imieniem w jednym zdaniu. Po prostu do mnie nie pasowało. Byłam tego pewna: nie była szczęśliwa. Wbrew temu, co mówił psycholog, nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, że to, co się stało, widocznie musiało się stać. Słowa księdza po pogrzebie również do mnie nie dotarły. „Widocznie tak chciał Bóg. Jego wolą było, aby twoi rodzice przyłączyli się do życia wiecznego, a skoro tak postanowił, nie możemy się mu sprzeciwiać.”. Jasne. W takim razie, dlaczego Bóg nie zabrał mnie razem z nimi, tylko kazał mi zostać i męczyć się na tym świecie? Dlaczego kazał mi się zadręczać i myśleć o tym do końca życia? Dlaczego mnie opuścił? Przecież nie byłam zła. Nie robiłam czegoś, czego mogłabym żałować. W takim razie, dlaczego mnie nie zabrał?
|
|